Niemieckie media donoszą, że skandal z Volkswagenem zatacza coraz szersze kręgi. Na jaw wyszły nieścisłości w procesie homologacji pojazdów koncernu Procedura homologacyjna Unii Europejskiej polega zazwyczaj na wykorzystaniu raportu wykonanego przez centrum badań i certyfikacji, jak niemieckie TÜV czy brytyjskie VCA. W Europie raczej nie stosuje się wyrywkowych kontroli samochodów pochodzących od różnych dealerów, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych.
Niemiecki Federalny Urząd ds. Ruchu Drogowego (KBA) ma jednak wątpliwości, czy samochody Volkswagena, które wykorzystano w testach miały tę samą technologię, jak egzemplarze, które trafiły do sprzedawców. Homologacja najprawdopodobniej była wydawana na podstawie badań wykonanych na prototypach. Z powodu niepewności, czy produkcyjne pojazdy są zawsze wykorzystywane do testów i czy technicy dochodzą do ustaleń w „nieskrępowany sposób”, KBA poinformowało Volkswagena, że zainicjuje wyrywkowe badania i powoła kolejny zespół do sprawdzenia samochodów.
W listopadzie 2015 roku, tuż po ujawnieniu dieselgate, Volkswagen poinformował, że ok. 800 tys. samochodów wprowadzonych na rynek może produkować więcej CO2 niż zostało to opisane w dokumentacji. W Europie emisja CO2 ma bezpośredni wpływ na podatek od samochodów, tak więc w przypadku Volkswagena mamy do czynienia z ogromem zaniżonych podatków. Po nalotach na biura Volkswagena w różnych krajach Europy, koncern domagał się, by rachunki podatkowe były wysyłane bezpośrednio do Wolfsburga, a nie do każdego z 800 tys. klientów. Szkody oszacowano na 2 mld euro.