Dlaczego największa kryminalna afera, wręcz zbrodnia na ludzkości, z milionami poszkodowanych, milionami zatrutych i chorujących ludzi, nie jest głównym tematem w mediach oraz na ustach polityków. Czy działają tu pieniądze wielkich koncernów, uciszające sumienia i tłumiące ludzkie odruchy czy może to coś więcej? Dlaczego lekarze nie biją na alarm, ekolodzy nie przykuwają się łańuchami do fabryk a politycy nie wysyłają oszustów do więzień jednego po drugim? Dlaczego klienci nie jadą masowo do centrali Volkswagena i tam nie szukają sprawiedliwości?
Jedyne wytłumaczenie to połączenie syndromu sztokholmskiego i pokrewnej mu koncepcji racjonalizacji po zakupie. Każdy, kto kupił coś niepotrzebnego, zbyt drogiego lub wadliwego, stara się uzasadnić, czemu to zrobił, by zmniejszyć dysonans poznawczy, ponieważ jest to nieprzyjemne. Nikt nie lubi przyznać się do błędu. Termin „syndrom sztokholmski”, wymyślony został przez szwedzkiego psychiatrę Nilsa Bejerota po napadzie na bank, w którym zakładnicy poczuli irracjonalną sympatię do porywaczy. Było to 60 lat temu. Od tego czasu syndrom sztokholmski na stałe zagościł w psychiatrii.
Przez lata niemiecka branża motoryzacyjna była w pełni świadoma nielegalności swoich produktów, ich szkodliwości. Dzisiaj politycy w Polsce nie są w stanie mentalnie się z tym zmierzyć – ta sprawa ich przerasta. Cierpimy na tym wszyscy – jako konsumenci. Cierpi cały kraj, w oparach tlenków azotu. Ale skoro nikt nie umiera od razu, to może nie trzeba się spieszyć – myślą pewnie politycy? A może w tle czają się korzyści o jakich nam się nie śniło?
Dzisiaj cały kraj zdaje się cierpieć na sztokholmski syndrom.
Najbardziej poszkodowani, czyli my wszyscy, powinniśmy powiedzieć w końcu dość!
źródło: Spiegel, Reuters